May the road rise up to meet you!*
Chyba nie
istnieje na świecie lepszy kraj do łapania stopa niż Irlandia! Przekonywałam
się o tym wiele razy podczas tych kilku tygodni podróżowania. Pierwszy stop,
złapany z Kenmare na pole namiotowe Faungorth (do którego w sumie nie było tak
daleko, ale nasze wrodzone lenistwo wzięło górę) łapałyśmy maksymalnie 20
minut, a potem… potem było już tylko lepiej!
Faungorth Activity Centre
Broszurkę
mieli całkiem profesjonalnie przygotowaną! Kolorowa, z mnóstwem zdjęć i
cennikiem, wydawała się być dobrym źródłem informacji. Cena za postawienie
namiotu: 7 euro, do tego kawiarenka, butik, pole golfowe, łazienka(!), fitness,
yoga… mnóstwo zajęć dla rodzinki z dziećmi! Idealne miejsce na przedmieściach
Kenmare w hrabstwie Kerry. W sumie to nie zamierzałam korzystać ze wszystkich tych
udogodnień, ale miejsce nęciło swoją wspaniałą ceną. Postanowiłyśmy więc razem
z moją bratanicą Natalką ( w tym miejscu pozdrowienia!), że kierujemy się
właśnie do Faungorth Activity Centre!
Cóż… po
dotarciu na miejsce, mi chciało się śmiać, a Natalce płakać! Faungort owszem
miał pole golfowe (nawet dosyć duże), butik (szmateks), kawiarenkę (otwartą
tylko w piątek i poniedziałek), oraz fitness ( raz w miesiącu, gdy zbierze się
odpowiednia liczba chętnych), ale rzeczywistość znacznie odbiegała od naszych
oczekiwań. Recepcja mieściła się w stodole, a była ona postawionym po środku
stołem z komputerem przy którym siedział uśmiechnięty recepcjonista ze
szczeniakiem. Na ścianach stodoły namalowane były tańczące kobiety, a za „recepcją”
stały stare meble, stół do ping ponga i mnóstwo innych rzeczy, których
przeznaczenia niestety nie znam.
Namiot morderca!
Miałyśmy
szczęście, bo trafiłyśmy akurat na dzień otwarcia kawiarenki i właścicielka
poczęstowała nas ciastem bananowym z bakaliami. Po uzupełnieniu węglowodanów
rozbiłyśmy namiot i zaczęłyśmy szykować się do snu. Aby uchronić się od
mocnego, irlandzkiego deszczu (padającego codziennie) postanowiłyśmy dodatkowo
otulić namiot folią malarską, która nie przepuszcza powietrza, ale my miałyśmy
się dopiero o tym przekonać…
Obudziłyśmy
się w środku nocy. Było zimno, jak to zwykle w nocy w namiocie, ale coś było
nie tak… Bolały nas strasznie głowy, miałyśmy zadyszkę jak po długim
wyczerpującym biegu, kołatanie serca i mnóstwo innych niespecjalnie przyjemnych
objawów. Próbowałyśmy zasnąć, ale zamiast tego byłyśmy w jakimś innym wymiarze,
takim kiedy człowiek nie śpi, ale też nie jest świadomy. To było jak jazda na
karuzeli, ale nie takiej jakie przyjeżdżają na „Dni Głuchołaz”, tylko na
prawdziwym, wielkim Roley Coasterze, jak Black Mamba w Phantasialandzie w
Niemczach. Nad ranem stało się to już nie do wytrzymania, więc postanowiłam
wyjść przed namiot i może się przespacerować, żeby poczuć się lepiej. W
momencie w którym rozpięłam wejście do namiotu i uderzył we mnie podmuch
rześkiego powietrza, doszło do mnie jak wielkim „geniuszem” okazałam się
poprzedniego dnia owijając namiot taśmą. Przez folię namiot nie miał
odpowiedniej wentylacji i okazał się „komorą gazową” w wersji Do It Yourself „Zrób
to sam”.
Are you going to Caherdaniel? Oh my
Good!
Ring of
Kerry to naprawdę wąska droga. Często po obu stronach rośnie żywopłot lub
krzaki więc dwa samochody mają zwykle problem z wyminięciem się. Problem miał
również Michael, kierowca który zabrał nas z Kenmary i podwoził do Caherdaniel,
niewielkiej wioski nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego tuż przy drodze Ring of
Kerry (Chyba jedynej głównej drodze w hrabstwie Kerry). Michael pochodził z
Caherdaniel i jak tylko usłyszał, że tam zmierzamy zaoferował się znaleźć nam
pole namiotowe, dodatkowo zawiózł nas do swojego domu, zrobił nam herbatę,
poznał z rodziną, dał nam jeść i wypytywał o wszystko o co tylko mógł. :)
Dowiedziałyśmy się, że niedawno miał
rocznicę ślubu (z której zostało dużo ciasta, którym nas poczęstował), ma dwóch
synów i mieszka obecnie w Anglii, a do rodzinnej wioski przyjeżdża często na
wakacje. Wioząc nas na pole namiotowe pokazał nam przy okazji najlepszy Pub w
mieście, oraz wymieniał setki zastosowań Guinessa. Dowiedziałam się, że z piwa
można zrobić ciasto, co było dla mnie dużym szokiem. :)
Ach, śpij przy szumie fal…
Pole
namiotowe było tuż przy plaży, właściwie to było słychać z niego szum oceanu. Caherdaniel
było małą wioską, ale domy nie były skupione przy sobie, tylko rozrzucone w
pozornym bezładzie po okolicznych wzgórzach. Słońce chyliło się już ku
zachodowi, tak, że na początku myślałam, że zginie pożarte przez morze. Lecz
ono sprytnie zakołowało na niebie i ukryło się gdzieś za ciemnymi, tajemniczymi
górami rzucając ostatnie tęskne refleksy na opadające do oceanu stoki zielonych
wzgórz Hrabstwa Kerry. My, leżałyśmy na plaży, opróżniając puszki Dutcha Golda
i po prostu cieszyłyśmy się z tej niezwykłej chwili, która w sumie dla każdego
była inna, bo każde oczy widzą coś innego.
*" May the road rise to meet you" - Niech droga znajdzie cię sama - początek błogosławieństwa Irlandzkiego.
Autostopem po Zielonej Wyspie, 2013
Epicka Notka *_*
OdpowiedzUsuńTak, epicka, z pazurem. Powiedzieć można nawet trochę poetycka.
OdpowiedzUsuńTak trzymać!
Fajne,kiedy dalszy ciąg?
OdpowiedzUsuńPostaram się niedługo coś dodać :)
UsuńSłowo się rzekło.Czekamy! :)
UsuńBardzo mi się podoba!
OdpowiedzUsuń