Ring of hitchhike! - Goodbye Kerry!
Mgła. Gdy świat otulony jest mgłą wszystko wygląda inaczej.
Klify zamiast do oceanu spadały w mleczne, puchowe chmury, które całkowicie
zasłaniały morze. Deszcz sączył się z nieba, a wiatr smagał nas kropelkami
wody po twarzy zostawiając mi zacieki na okularach. Schodziłyśmy z zielonych
wzgórz Valentii, zostawiając za sobą naszą niemiecką rodzinkę. Ale wszystko po
kolei!
Gdy się obudziłam było zimno i mokro. W nocy spadł deszcz i
nasz namiot trochę przemókł, a razem z nim plecaki, ciuchy i my. Co prawda nie
ociekaliśmy wodą, ale wszystko było nieprzyjemnie wilgotne, a to skutecznie
zniechęcało do jakiegokolwiek działania. Gdy wreszcie jakimś cudem wystawiłam
głowę z namiotu, z nieba padał lekki deszczyk, a wokół unosiła się śnieżno-biała zasłona mgły. Iście
irlandzka pogoda! Ale i tak miałyśmy szczęście, bo gdybyśmy spędziły tę noc na
klifach sytuacja byłaby najpewniej opłakana. A tak czekała na nas kolejna miła
niespodzianka! „Kobieta” zaprosiła nas na śniadanie! Tak śniadanie! To nie był
chleb z pasztetem, tylko prawdziwe ciepłe śniadanko z grzankami, serem, dżemem
i herbatką! W ciepłym domku z kominkiem, obok klifów. Wspaniale rozpoczęty
dzień! Po śniadaniu nasza rodzinka zaproponowała nam jeszcze żebyśmy wzięły
prysznic, nasza higiena, a raczej jej brak chyba dawał o sobie znać J
Po wyściskaniu się nawzajem i spakowaniu przemoczonego
namiotu ruszyłyśmy z Natalką w dół wyspy w kierunku mostu przez który się tu
dostałyśmy. Wiatr smagał nas drobinkami wody po twarzach, a klify tonęły w
białym mleku mgły. Wlekłyśmy się w dół wzdłuż miejscami nieutwardzonej jezdni,
po drodze zatrzymując się na chwilę w Skellig Centre, gdzie kupiłyśmy kilka
pocztówek i dżem z Whisky. Wtedy nie wiedziałyśmy jeszcze, że ten krótki postój
będzie nas drogo kosztował.
Wyszłyśmy na jedyną drogę prowadzącą do i z Valentii i w
deszczu zaczęłyśmy łapać stopa. Przemokłyśmy prawie dokumentnie, ale po
niecałej godzinie czekania, zatrzymał się biały Kamper z małżeństwem, które
zaoferowało się podrzucić nas do miasteczka Cahersiveen, mimo tego że jechali w
innym kierunku! Miło było wreszcie poczuć trochę ciepła! Jednak naprawdę gorąco
zrobiło nam się kiedy wyszłyśmy na stacji benzynowej w Cahersiveen i okazało
się, że czegoś nam brakuje… namiot… nie było go z nami…
a wcześniej był! W
mojej głowie nastąpił szybki restart dzisiejszego dnia. Zobaczyłam jak
schodzimy z klifów, wchodzimy do Skellig Centre, kładziemy namiot przy drzwiach
i… wychodzimy bez niego. Aaaaa!!
Utrata namiotu przeważa szalę goryczy, Natalka chce wracać
do Youghal, a ja chce jechać dalej. Mamy mały konflikt interesów, ale w końcu
dogadujemy się, że dzisiaj wrócimy do Wojtka, a ja następnego dnia pojadę
dalej. No dobra! Jest plan! Teraz pora na wykonanie! Po zjedzeniu ostatnich
kromek chleba stajemy przy warsztacie samochodowym i łapiemy stopa do
Killorglin, które jest ostatnim miasteczkiem na szlaku Ring of Kerry.
Dotarłyśmy tutaj akurat kilka dni po zakończeniu festiwalu Puck Fair, na którym
mieszkańcy Killorglin obwołują królem miasta dzikiego kozła. Przed festiwalem
grupa śmiałków wybiera się w góry, aby najpierw złapać potencjalnego „króla”, a
potem po festiwalu zwierze jest z powrotem wypuszczane na wolność. Cóż… chyba
można sobie wyobrazić ogrom imprezy odbywającej się w czasie kozich rządów J
Mijając ostatnie wyrzeźbione kozły i chorągwie wychodzimy na
wylotówkę z Killorglin i w tym miejscu żegnamy się z Ring of Kerry, przejechałyśmy
całą tą trasę, ale mi wciąż jest mało. Nie da się w kilku artykułach oddać
całego piękna i magii tego miejsca, całej życzliwości która nas spotkała i
wszystkiego co przeżyłyśmy. Wiem jedno, że jeszcze na pewno tu wrócę. W tym
hrabstwie ciągle jest coś nowego do oglądania i odkrywania, a każdy zaułek
otwiera drzwi do innego, nowego świata, który posiada swoje własne prawa.
Chociaż, w sumie to samo podróżowanie ma swoją odrębną rzeczywistość, taką w
której wszystko zachodzi ciągiem, ciągiem, który jest jak domino. Gdy uderzy
się jeden kawałek wszystko nagle toczy się dalej i spada potrącając za sobą
kolejne klocki. Tak samo z podróżowaniem, jedna rzecz daje kopa drugiej i
wszystko już leci napędzane odwiecznym prawem ruchu.
Obrałyśmy wybitnie niekorzystne miejsce na łapanie stopa, bo było to na
zakręcie, a na dodatek dalszą drogę szczelnie zasłaniał wysoki, kamienny mur. A
jednak! Nagle zatrzymał się czerwony Fiat, tworząc przy okazji za sobą mały
korek.
- Będę na was czekał za zakrętem! – rzucił kierowca i odjechał, widząc
że zatamował drogę ciężarówce.
No dobra, bierzemy plecaki idziemy posłusznie za zakręt, nie do końca
pewne czy mówił akurat do nas, no ale. Okazało się, że jednak tak! Gdy
doszłyśmy, gościu stał już przy samochodzie i robił w bagażniku miejsce na
nasze plecaki! Okazało się, że jedzie prosto do Cork! A właściwie to do
miasteczka obok Cork, ale mamy stopa na 100 km i to nas jara! Aaron, bo tak
nazywał się nasz kierowca, pochodził z Newcastle w Anglii, ale miał Irlandzkie
korzenie i zdecydował się zamieszkać na Zielonej Wyspie. Mówił, że przyjechał
tu kompletnie bez niczego, z małym zapasem pieniędzy i teraz jeździ od miasta
do miasta po festynach i sprzedaje zwierzątka robione z balonów. Mówił o sobie
Aaron the Balloonman i całą drogę nawijał jak katarynka. Najpierw opowiadał o lampach używanych przez
górników z Newcastle i o tym jak zbojkotowali oni nowe, potem opowiadał o swoim
przybyciu do Irlandii i poszukiwaniu pracy, następnie śpiewał piosenki a
zakończył na streszczeniu tego co robił przez ostatnie dni. Otóż Aaron właśnie
wracał od kolegi astronoma, z którym przez cały weekend robił zdjęcia nocnego
nieba.
Wjechaliśmy do hrabstwa Cork, gdy Aaron zatrzymał się nagle w maleńkiej
wiosce, składającej się z czterech domów, sklepu i pubu. Wyłączył silnik i
spojrzał na mnie, ja spojrzałam na niego, nasze spojrzenia skrzyżowały się,
zapadła cisza przerywana tylko brzęczeniem muchy, czas stanął.
- Chodźmy coś zjeść! – zawołał i wyszedł z auta, a czas znowu popłynął.
Gdy siedzieliśmy w pubie, Balloonman doszedł to tego, że zna symbol
widniejący na mojej koszulce, a było to czerwone serduszko wielkiej orkiestry!
Powiedział, że słyszał o WOŚP-ie i nawet widział kwestujących wolontariuszy w
Anglii! Świat mimo swoich 40 750 km średnicy jest jednak mały!
Aaron the Balloonman wysadził nas w miasteczku kilkanaście kilometrów
od Cork i odjechał w stronę wybrzeża swoim czerwonym Fiatem, my natomiast,
niecałe pięć minut później załapałyśmy stopa prosto do miasta. Nasz kierowca zdziwił
się wielce, że nigdy nie widziałyśmy uniwersytetu w Cork i specjalnie przewiózł
nas przez miasteczko uniwersyteckie. Cały Campus miał swoją własną dzielnicę, a
stary uniwersytet zbudowany był z szarych kamieni. Po przejażdżce przez Cork
wylądowałyśmy na dworcu z biletem autobusowym do Youghal, jednak to nie był
jeszcze koniec naszych przygód…
Siedziałyśmy na ławce i jadłyśmy chleb z dżemem, gdy nagle podszedł do
nas dość dziwny, chwiejący się na boki koleś. Przystanął przy mnie i bardzo
niewyraźnym głosem zapytał czy mogłabym mu coś potrzymać, bo chciałby sobie
zawiązać buta. No dobra, facet wyglądał dziwnie, ale ostatecznie, co mi szkodzi?
Wyciągnęłam rękę, a on wysypał mi na nią działkę zmielonej marihuany! No bez
jaj! Na środku zatłoczonego dworca autobusowego, w drugim największym mieście
Irlandii koleś zaczął kręcić sobie blanta na mojej ręce! Ta sytuacja nie była
normalna. Po zwinięciu wszystkiego spytał jeszcze czy chce sobie pyknąć, ale
widząc stan w jakim był podziękowałam.
Cóż, ten dzień był pełen niespodzianek i nagłych zwrotów akcji.
Przejechałyśmy dwa hrabstwa i spotkaliśmy mnóstwo zwariowanych ludzi, może nie
licząc tego ostatniego entuzjasty rolowania jointów na czyjś rękach. J Gdy dojechałyśmy
wreszcie do Wojtka delikatnie przekazałyśmy mu wiadomość o namiocie, a potem
Natalka z westchnieniem ulgi wzięła prysznic, a ja z zaparzoną kawą i piorącymi
się łachami zaczęłam przygotowywać się na podróż do Galway, ale Galway to już jest
inna historia i opowiem ją innym razem.
Zajebista jak zawsze <3
OdpowiedzUsuńPiękna ta Wasza Irlandia :)
OdpowiedzUsuńFajnie piszesz - tak trochę w "naszym" stylu.
Pozdrawiam, Asia z Halika
Dzięki! :D
UsuńMagdo,czyta się te Twoje opowieści z przyjemnością.Masz ogromne poczucie humoru.Tak trzymaj.
OdpowiedzUsuńPiękne te zdjęcia i opowieści :-)
OdpowiedzUsuńPiękna Irlandia, klify i ten klimat... Nas też niesamowicie tam ciągnie :) Póki co nie jest nam po drodze. Będziemy śledzić Twojego bloga, czekamy na więcej! :)
OdpowiedzUsuń